wtorek, 30 września 2014

Mija wrzesień....

Daniel spotkany w małym zoo pod Kołobrzegiem 


Mija wrzesień, więc wypadałoby, bym chociaż jeden post w tym miesiącu napisała. Nie będę obiecywać, że rzadka częstotliwość pisania w ostatnim czasie ulegnie zmianie... pewnie ten moment nastąpi, ale raczej nie w najbliższym czasie. I postanowiłam, że nie będę się tłumaczyć dlaczego ;)



Każdy z Was zna stare powiedzenie, że szklanka jest do połowy pełna / pusta. Spodobał mi się rysunek, który przedstawia szklankę w połowie napełnioną wody i szklankę pełną z napisem, że jeśli przeszkadza Ci, że szklanka jest do połowy pusta to przelej wodę do mniejszej szklanki... proste!

Obejrzałam w tym tygodniu dobry film polecony przez znajomą: "God's not dead". Spodobał mi się. Nie rozumiem, jak ludzie nie potrafią w drobnych rzeczach dostrzec Boskiej dłoni, a tym bardziej jak złożoność organizmów (nie tylko ludzkich) i wszechświata mogą wyjaśniać poprzez teorię wielkiego wybuchu. Do mnie to nie przemawia. I nie chcę się wdawać w naukowe dysputy, bo dla mnie jako wierzącej oczywiste jest, że świat został ukształtowany przez Boga. To jest proste... choć wiem dla wielu osób trudne do przyjęcia.

W codziennym zabieganiu zapominamy często o Bogu i o Jego cudach, które zdarzają się praktycznie w każdej chwili. Jak pisał C. S. Lewis w jednej ze swoich książek cudem jest, że owady, pomimo wagi, latają na swoich delikatnych skrzydłach, a z wody, z której składa się winogrono codziennie powstaje wino... cud Kany Galilejskiej. Wystarczy zechcieć dojrzeć...


Przydarzył mi się kiedyś piękny cud... tylko dla mnie.
Byłam krótko po lekturze książki "Urzekająca. Odkrywanie kobiecej duszy" autorstwa John i Stasi Eldredge.  Autorka wspominała tam pewne wydarzenie. 


Pozwolicie, że przytoczę fragment z tej książki:


     Kilka lat temu John pojechał służbowo do Oregonu. Będąc tam, wymknął się, żeby znaleźć trochę czasu na samotne przebywanie z Bogiem, i poszedł na plażę, gdzie modląc się spacerował, aż w końcu usiadł na piasku, by obserwować fale na morzu. (Jego pomysłem na odświeżenie jest dewiza: "Im bardziej dziko, tym lepiej"). Wtedy zobaczył to coś. Ogromny pióropusz wody wystrzelił do góry w niebo i tuż przed nim pojawił się masywny humbak, niezwykle blisko brzegu. W pobliżu nie było nikogo. Czas corocznej migracji wielorybów dawno minął. John natychmiast zorientował się, że to dar od Boga wyłącznie dla jego serca.
    Opowiedział mi tę historię, i tak jak byłam szczęśliwa razem z nim, odczułam jeszcze większy głód podobnego pocałunku dla mnie. Ja też chciałam wieloryba. Chciałam doświadczyć miłości Boga do mnie, osobiście. Niedługo po tym zdarzeniu John i ja byliśmy w północnej Kalifornii, gdzie prowadziliśmy wykłady. Ja również wymknęłam się pewnego ranka na plażę, by zdobyć trochę tak potrzebnego czasu z Bogiem. Usiadłam na piasku, zapatrzyłam się w morze i poprosiłam Boga o wieloryba. "Wiem, że kochasz Johna, Panie Jezu, ale czy mnie kochasz także? Tak bardzo? Jeśli tak, to czy ja też mogę dostać wieloryba?" 
    Czułam się trochę głupio, prosząc o to, ponieważ znałam prawdę - Bóg już dowiódł swojej miłości do mnie. Wysłał swojego jedynego Syna, Jezusa, by za mnie umarł (por. Ew. Jana 3,16). On mnie uratował. Zapłacił za mnie najwyższą cenę, jaką można sobie wyobrazić. Dał mi też całe stworzenie, które mówi o Jego chwale i miłości, dał mi Słowo Boże z całą jego głębią i pięknem, a tutaj ja dopraszam się czegoś więcej. Ale - Bóg to uwielbia. Bóg pragnie ukazywać siebie tym, którzy Go [poszukują z całego serca. Jest rozrzutnym, szczodrym Oblubieńcem i uwielbia ukazywać nam swoje serce znowu i wciąż. 
   Po jakimś czasie, nie widząc żadnego wieloryba w zasięgu wzroku, wstałam z piasku i kontynuowałam spacer. Była wczesna wiosna, o brzeg uderzały fale, krzyczały mewy. Północne wybrzeże Kalifornii jest skaliste, i gdy ostrożnie stawiałam kroki, nieopodal spostrzegłam rozgwiazdę, piękną pomarańczową rozgwiazdę. Natychmiast wiedziałam, że to podarunek dla mnie od Boga, Jego pocałunek. Nie dał mi wieloryba, prawda, bo to było wyłącznie dla Johna. Mnie, i tylko mnie, dał oszałamiająco piękną rozgwiazdę. Odpowiedział na moją prośbę. Tak, kochał mnie. Podziękowałam mu za to, minęłam następny zakręt i trafiłam na widok, którego nigdy nie zapomnę. Przede mną, za mną i wokół mnie lśniły kolorami setki rozgwiazd. Tysiące rozgwiazd. Rozgwiazdy purpurowe, pomarańczowe, niebieskie, wszelkich wielkości. Parsknęłam radosnym śmiechem, moje serce eksplodowało. Bóg nie tylko mnie kochał, On mnie kooochał! Blisko, osobiście, całkowicie. 
    Bóg dał Johnowi wieloryba. Ogromnego i silnego. Mnie rozgwiazdy. Były delikatne, małe, kunsztowne. Mogłam ich dotknąć. Byłam nimi otoczona, czułam swoje serce ogarnięte przez Jego wspaniałomyślną , rozrzutną miłość. Zdumiewające rozgwiazdy były osobistym prezentem od serdecznego przyjaciela, Boga. Także dla Ciebie ma wiele podarków. Może dobrze byłoby poprosić.*

* * *

Pomyślałam sobie: Panie, a dlaczego mi nie zdarzają się takie cuda. Usłyszałam cichy głos, Przypomnij sobie jak spotkałaś jelenia w lesie. Przed oczami stanął mi obraz, jak w melancholijnym nastroju poszłam do pobliskiego, miejskiego lasu, zabierając ze sobą super myśliwskiego psa - jamnika ;) Zaznaczam był to - pies myśliwski, więc wyczulony na zapachy dzikich zwierząt oraz oszczekujący je (niekoniecznie już łapiący:)

Gdy tak szłam, przepełniona smutkiem główną ścieżką przy drodze, a obok biegł nasz jamnik, z zarośli wybiegł młody jelonek. Stanął dwa metry ode mnie i patrzył się na mnie swoimi pięknymi oczami. Podziwialiśmy siebie tak przez dobre pięć minut stojąc w ciszy miastowego lasu. Pies ani jęknął, jakby nie widział tego co ma przed sobą. Czułam jakbym spotkała starego dobrego towarzysza. Uśmiechnęłam się. Jelonek odwrócił się i pobiegł. 

* * *

Panie... jak łatwo zapomniałam! Dziękuję Ci, bo sprawiasz cuda specjalnie dla mnie. Chcę je dostrzegać!






*  John i Stasi Eldredge, Urzekająca. Odkrywanie tajemnicy kobiecej duszy, Oficyna Wydawnicza Logos, str. 120-121.



poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Ratatouille - wersja z sosem pomidorowym

Pierwszy raz spróbowałam ugotować ratatouille po lekturze książki Mireille Gauliano pt. Francuzki nie tyją. Muszę przyznać, że danie to zawładnęło nami na długo przed tym, zanim obejrzeliśmy film o przesympatycznym szczurku, który po mistrzowsku tytułową potrawę przyrządzał - aż ślinka cieknie za każdym razem od samego patrzenia ;)
Na szczęście, właśnie nadszedł sezon, gdy moim zdaniem, można ugotować najlepsze ratatuj, bo warzywa są świeże i wreszcie dostępne na ryneczku. Choć jak sobie pomyślę, jak musi ratatouille smakować z warzywami zebranymi pod francuskim słońcem i przygotowane przez mistrzów kulinarnej tradycji - mam tu na myśli osoby gotujące wg rodzinnych przepisów, przekazywanych tradycyjnie przez babki swoim córkom itd.
Dziś w towarzystwie najmłodszej córki wyruszyłam na zakupy, o czym wspominałam już w poprzednim poście. Wróciłam z dojrzałymi pomidorami, cukiniami i paprykami. W sam raz na pyszne ratatuj pachnące latem na wsi :)

Przygotowując ratatouille staram się trzymać wskazówek zamieszczonych przez Mireille Gauliano właśnie. Wychodzę z założenia, że skoro jest Francuzką, to z pewnością wie jak to danie przyrządzić. W garnku układam warzywa jedno na drugim i długo duszę na wolnym ogniu (muszę kiedyś upiec je w piekarniku - wydaję mi się, że takie będzie jeszcze smaczniejsze). Oczywiście ratatuj podobnie jak maminy bigos - najlepiej smakuje, odgrzewane po kilku dniach, gdy nakładasz sobie na talerz ostatnią łyżkę. 

Gotując tę potrawę nie należy również żałować czosnku, który rozgniatam odpowiednio wcześnie w łupince, dzięki czemu łatwiej ona schodzi i tak zmiażdżony czosnek zostawiam na kilka minut, by trochę poleżał. Metody tej nauczyłam się od poznanej na studiach Chinki (jedno porządne machnięcie tasakiem pozwalało jej nie bawić się w krojenie czosnku). Po lekturze książki  Kuchnia przeciwrakowa autorstwa Richarda Beliveau i Denisa Gingras, tak rozgnieciony czosnek zostawiam na  trochę, pozwalając w ten sposób uaktywnić się dobroczynnym aktywnym cząsteczkom mającym zdrowotny wpływ na nasz organizm. Wg autorów substancje te mają właściwości powstrzymania wzrostu komórek rakowych. Oto dlaczego warto miażdżyć czosnek: powoduje bowiem istotne modyfikacje w składzie chemicznym tego warzywa: obficie występujący w nim związek allina pod wpływem enzymu zwanego allinazą ulega przetworzeniu w allicynę, bardzo niestabilny związek, który z kolei przekształca się w trzydzieści innych substancji. Te nowo powstałe cząsteczki są nie tylko silnie aromatyczne, ale - co znacznie ważniejsze - wykazują niezwykłą aktywność przeciwrakową. Cudowne dla mnie jest to, że Bóg tak stworzył świat, że wiele dobroczynnych substancji, znajdujemy po prostu w różnych składnikach naszej codziennej diety!

No dobrze, a teraz do dzieła, by ugotować ratatouille potrzebne Wam będą następujące składniki:.

Składniki:

- 2 cukinie
- 1 cebula
- 3 pomidory
- 2 papryki
- minimum 2 ząbki czosnku (pamiętajcie, że im więcej go dacie tym ratatouille jest bardziej aromatyczne)
- sos pomidorowy
- oliwa (oczywiście dobrej jakości)
- przyprawy - najlepiej pasuje jeśli macie świeży rozmaryn lub tymianek (ja w tej wersji wrzuciłam kilka listków natki pietruszki, selera i natki marchwi - ostatnio w  necie znalazłam ciekawe informacje o niej, więc postanowiłam tym razem wypróbować ją w tej potrawie)

Przygotowanie:

Wszystkie składniki uprzednio myję, a następnie kroję. Tym razem miałam ochotę pokroić je na talarki. Możecie kostkę lub jak wolicie.
Do dużego garnka wlewam oliwę (do tego dania sprawdza się u mnie moja głęboka patelnia przypominająca nieco wok), wrzucam pokrojoną cebulę i nieco ją duszę. Następnie po kolei wykładam kolejne warzywa. Kładę rozgnieciony czosnek i zalewam sosem pomidorowym. Duszę ok. 2 godzin na wolnym ogniu. 
Ratatouille podaję z grzankami serowymi lub pysznym chlebem na zakwasie z samym masłem. Doskonale sprawdza się jako dodatek do makaronu lub kaszy, a także do wypełnienia tortilli (czemu nie;)?). Spróbujcie jak wolicie. I pamiętajcie, że smakuje najlepiej po kilku odgrzaniach, gdy wszystkie smaki idealnie się z sobą przegryzą.





I jeszcze jedna uwaga dla tych, którzy posiadają w domu małe dzieci. Proponuję byście tę potrawę (inne też) gotowali razem z Waszymi pociechami. Pozwólcie im wrzucać pokrojone warzywa do miseczki i nie zdziwcie się, gdy maluchy będą próbowały zjeść niemal każdy kawałek :) Nie zabraniajcie im, bo może w ten sposób wyrosną Wam w domu mali smakosze. Póki co jest to metoda sprawdzona na naszej dwójce:) Polecam!







PoUrlopowo :)

Powoli ogarniam się po powrocie z wakacji i z czekającą nas niedługo przeprowadzką - choć tutaj czas nie jest pewny i uzbrajam się w cierpliwość. 
Co do urlopu to, mieliśmy piękną pogodę, wręcz idealną. Czyściutkie jeziora nas zachwycały, a ich temperatura pozwalała pływać i pływać, aż nie bardzo chcieliśmy z wody wychodzić. Tylko nasze morze sprawiło niespodziankę i pomimo pięknej pogody nie dopisało, z uwagi na wypłukiwany zimny prąd z dna morskiego, dzięki któremu woda osiągnęła pod koniec pobytu temperaturę aż 11 stopni... ot, taka woda idealna dla morsów. Aczkolwiek moje nogi cierpiały, bo co chwilę łapał je skurcz. Ale mimo to, już tęsknię za kolejnym spokojnym wypoczynkiem. 

Dzisiaj korzystając, że najstarsza pociecha bawi się z koleżanką na wsi, wybrałam się z maluchem na nasz rynek. Mogłam spokojnie pooglądać stragany, przybrane w pyszne letnie warzywa. Bogactwo kolorów i smaków mnie powaliło i oczywiście wszystko chciałam kupić. Jednakże, ku szczęściu mojego portfela ogranicza mnie waga wózka z dzieckiem do pchania... przyznam, że z miesiąca na miesiąc jest ciężej, więc i zakupów na raz zbyt dużych zrobić nie mogę, bo jak za wiele zapakuję, to ledwo dopcham wszystko do domu :)

Czując zatem ciężar do pchania, ograniczyłam się i zakupiłam warzywa na pyszne ratatuj. Nie byłabym sobą, gdybym dodatkowo nie skusiła się na fioletowego bakłażana i oczywiście nie mogłam się oprzeć dyniom - hura, już się pojawiły:)! Tym razem wybrałam dynię makaronową czyli cucurbita pepo, której jeszcze nie miałam okazji spróbować. Zastanawiam się tylko jak ją przyrządzić na początek - czy upiec z czosnkiem w piekarniku, czy zdecydować się podać ją jako spaghetti do sosu bolońskiego? A i jeszcze jedno - niech nie zmyli Was kolor skórki - moja rodzina od razu chciała skroić tego arbuza ;)


Ale póki co w garnku gotuje się od godziny ratatuj (przepis tutaj) - bo takie ze świeżych letnich warzyw jest najlepsze!

I po-urlopowo wracam do pisania pozdrawiając wszystkich:)





piątek, 11 lipca 2014

Zachodniopomorskie wakacje już tuż tuż ...

Wspominałam wcześniej, że moje idealne wakacje, to te spędzone nad wodą, zwłaszcza nad jeziorem. Zapewne dlatego, że wychowałam się w miejscowości, w której do jeziora miałam żabi skok, czyli jakieś 1,5 km.
Uwielbiam spędzać wakacje nad naszym Bałtykiem - nad jego piaszczystych, aczkolwiek zimnych plażach w okolicach Kołobrzegu, chętnie odwiedzam Trójmiasto z jego wielkomiejskim stylem i nie mogę się doczekać, by znów po raz kolejny pojechać do Świnoujścia, tak mało tutaj cenionego...
Zakochałam się w Morzu Śródziemnym - w kamienistych plażach Spotorno, w piaszczystych lecz płytkich plażach San Remo czy też urokliwych z pięknych widokiem na miasto w Menton i mieniących się drobinkami muszelek plażach Cannes...
Z rozrzewnieniem wspominam przeźroczyste plaże w okolicach Karlskrony i skok z przyjaciółką z łódki we wrześniu do lodowatej wody w zacisznej zatoczce... ehhh.
Ale nic nie równa się pływaniu w jeziorze...
Pamiętam jak kilkanaście lat temu byłam ze znajomymi ze studiów na Exkursion na Mazurach. W przerwach miedzy jednym wykładem a drugim robiliśmy postoje nad jeziorami, by odpocząć nieco od intensywnego zwiedzania i ochłodzić się trochę.
W mojej rodzinnej miejscowości wypożyczaliśmy z przyjaciółmi kajaki, którymi wypływaliśmy na środek jeziora, by wskoczyć do wody i popływać z dala od plażowego tłumu. Ile śmiechu serwowaliśmy sobie nie mogąc wgramolić się z powrotem do kajaku i lądując z powrotem w wodzie.
Albo ta wesoła przygoda, która przydarzyła mi się nad jednym z kaszubskich jezior, gdy jakiś nowofundland postanowił na siłę mnie ratować, bo dla niego człowiek w wodzie znaczył, że musi go ratować. Na szczęście udało uniknąć mi podrapanych pleców przez uczynnego psa - ratownika ;)
I jeszcze dzikie jezioro położone w lesie niedaleko starego rodzinnego mieszkania mojego męża, na które chodziliśmy razem, by trochę w ciszy popływać. 

Przyznaję, że dzisiaj jako matka lubię trochę bardziej odpowiedzialne pływanie, ale i tak uważam, że nic nie równa się pływaniu w ciszy, wzdłuż błyszczącej linii wyznaczonej przez zachodzące słońce.. Albo o poranku, gdy dno nie jest jeszcze zmącone, a ptaki budzą się ze snu. Woda ma wtedy taki osobliwy spokój, który udziela mi się. 

Wspominając mój ideał wakacji, cieszę się na myśl, że właśnie takie nadchodzą... I to właśnie w naszych ukochanych rejonach, gdzie jeziora nie są oblegane przez turystów,  zachęcają czystą wodą i jest ich tak wiele, że codziennie można kąpać się w innym!

W związku z powyższym wybaczcie, że odezwę się do Was po trochę dłuższym czasie... Zamierzam rozkoszować się tym, czego najbardziej mi w mieście brakuje, czyli spokojem, ciszą i JEZIORAMI!





sobota, 5 lipca 2014

Pyszne ciasto truskawkowe



Dziś kolej na przepis na ciasto truskawkowe (obiecany przepis w poprzednim poście tutaj) - co prawda o truskawki już trudno, ale czemu nie wypróbować upiec ciasta z czarnymi porzeczkami lub wiśniami. 
Tak, obecnie zajadamy się czereśniami i czarnymi porzeczkami, o które niestety coraz trudniej. A pamiętam, jak porzeczki na naszym ogródku i jak jeździliśmy rwać je na pole, by trochę zarobić na wakacje. Zerwaną część porzeczek mama przeznaczała na sok i dżem. Ehh,...
Wracając do ciasta, to pozwoliłam sobie zamieścić przepis, który podbił nasze serce w zeszłym roku na rodzinnej imprezie u mojej mamy, a upieczone przez moją bratową :). Ciasto jest pyszne, mokre, jogurtowe w smaku :) 
Zresztą, co tu się dużo rozpisywać. Lepiej sami przystąpcie do dzieła :) a zapewniam,  ze Wam zasmakuje! Mi już leci ślinka, a w lodówce sezonowe owoce czekają ;) Już wiem co przygotuję na pyszny niedzielny deser do kawy.
Składniki:

2 jajka
1 szklanka cukru
0,5 szklanki oleju
1 szklanka maślanki
2,5 szklanki mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia

Przygotowanie:

W misce ubijam jajka, cukier, olej i maślankę ,a puszystą masę. Następnie dodaję mąkę i proszek do pieczenia. Powinna wyjść półgęsta masa, którą wylewam do formy do ciasta. Układam owoce, i posypuję kruszonką.* 


Piekę w piekarniku nagrzanym do 180 stopni przez 40 minut.
* co do kruszonki, robię ją oczywiście na oko. Staram się zachować równe proporcje mąki i cukru, do których dodaję schłodzone masło, tak aby połączyć ze sobą sypkie składniki. Lubię, gdy kruszonka zbija się w grudki, po upieczeniu bardzo mi wówczas smakuje ;)





sobota, 28 czerwca 2014

Sezon na truskawki

Mamy początek lata i sezon na truskawki w pełni, a właściwie zbliża się do końca niestety... ostatnio pogoda i okoliczności (z uwagi na przeziębienie) nie sprzyjają, by rozkoszować się nimi, ale u nas i tak pachnie truskawkami. Dziś zaprawiłam słoiki z pyszną konfiturą truskawkową. Jesienią lub zimą z przyjemnością po nią sięgniemy, dzięki czemu przywołamy na chwilę zapach lata. 
Truskawki nieodłącznie kojarzą mi się z latem, wakacjami, słońcem i jeziorem. Co roku tęsknię za ogródkiem, który  w dzieciństwie uprawiały moja mama z babcią. Posadziły na nim również rzędy truskawek, którym żadne obecne truskawki nie dorównują smakiem. Dziś brakuje mi tych soczystych, słodkich, mocno czerwonych, małych i dużych truskawek, zebranych prosto z krzaczka (lubiłam nawet te mało dojrzałe, lekko żółte zjadać). Szkoda, że ogródka nikt już nie uprawia, a tu w mieście możemy o nim zapomnieć. Śmiem twierdzić, że takich odmian już nie ma...szkoda.

Pamiętam, jak jednego roku truskawki, wówczas ku nieszczęściu mojemu i mojego rodzeństwa, obrodziły.. Oj, jak nie lubiliśmy wtedy chodzić na ogródek, by je zbierać, a było to naszym obowiązkiem. Osobiście wolałam pędzić nad jezioro i kąpać się w jego zielonej tafli, a nie zrywać truskawki, które mama sprzedawała do małej kawiarenki w MOKu, gdzie były podawane z pysznymi deserami lodowymi. Dziś tęsknię za tamtymi czasy, co widać po moim sentymentalnym wpisie ;).  Pomyśleć, że w każdej chwili miałam ogród i jezioro w zasięgu roweru lub nóg.
Rano, w południe i pod wieczór czułam się jak ryba w wodzie...Do dziś mój ideał wakacji w upalne lato, to te spędzone na jeziorem.

Ale jak się nie ma co się, lubi to się lubi, co się ma... Mam na szczęście truskawki na pobliskim targu. Kupując je kieruję się moim nosem... Jak mi ładnie pachnie, biorę... I jeszcze się nie zawiodłam. Staram się też nie rzucać na pierwsze truskawki w sezonie. Wolę cierpliwie poczekać, aż zaczną roztaczać wokół upojną woń lata...

Jak wiecie, zdarza się czasem, że kupię za dużo truskawek i zostaje mi ich trochę. Wówczas wrzucam je do blendera z maślanką lub jogurtem przygotowując z nich pyszny koktajl, którego nie potrzeba dosładzać. W ostatnich dniach zagościło u nas również  smaczne ciasto maślankowe (przywiezione z zielonej szkoły przez mojego bratanka - przepis), które idealnie pasuje z truskawkami :).

Póki co, z utęsknieniem czekam na wyjazd z miasta. Marzę, by wskoczyć do jeziora i płynąć, płynąć i płynąć, pokonując swoje zmęczenie i podziwiając brzeg porośnięty szuwarami, mijając kwitnące nenufary (przywodzące na myśl pamiętną scenę z filmu Noce i dnie). Wsłuchując się w śpiew ptaków, zamieszkujących pobliski las i dając się ponieść jeziornej ciszy... tsss....już niedługo:)


poniedziałek, 23 czerwca 2014

Pietruszkowo-bazyliowe pesto

Spoglądając dziś na moją bazylię hodowaną w doniczce, postanowiłam, że czas ją nieco przyciąć. A ponieważ w lodówce znalazłam mały pęczek młodej pietruszki, zainspirowana, przez znajomą, która dość sporo ostatnio w kuchni pietruszki stosuje, zachciało mi się zrobić do kanapek pesto pietruszkowo-bazyliowe. Idealne dla mnie w tym czasie, bo małe przeziębienie się przyplątało. Pietruszka bogata przecież jest w witaminę C, a gdy dodamy do tego jeszcze czosnek... cóż, sami wiecie;)

Przepis jest prosty, a pesto w tym zestawie smaczne:)

Potrzebne będą:

- mały pęczek natki pietruszki
- mały pęczek bazylii
- 1 ząbek czosnku
- garść ziaren słonecznika, sezamu i siemienia lnianego, podprażonych wcześniej na patelni
- oliwa (ile blender potrzebuje - ok. 1/3 szklanki)
- 1/4 kostki tłustego białego sera 

Wszystkie składniki dokładnie zmiksowałam na jednolitą pastę. Zajadam z tym na co, mam ochotę ;)

Na zdrowie;)!

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Domowe pesto



Pierwszy raz miałam do czynienia z pesto (o dziwo!) w Niemczech kilkanaście lat. Zostałam zaproszona między zajęciami na uczelni przez koleżankę na obiad. W drodze do jej domu wskoczyłyśmy na zakupy do marketu, skąd wyniosła w siatce mały słoiczek z czymś zielonym.
Obiad przygotowany w kilkanaście minut zapadł mi w pamięć - pyszny makaron z brokułami podany z pesto. 
Po powrocie do kraju dla biednej studentki, a późnej absolwentki uniwersytetu, pesto dostępne wówczas tylko w sklepie z luksusowymi dobrami miało zawrotną cenę, więc w zasadzie nie gościło na stole. Kiedy poznałam mojego męża, któregoś razu zechciał mi zrobić niespodziankę i przygotował pyszne kanapki z pesto - nie wiedział, że miałam okazję poznać smak tego włoskiego specjału ;) Okazało się, że oboje lubimy ten przysmak. :)

Po latach, ku naszej uciesze, pesto stało się popularne u nas w kraju, a co za tym idzie staniało :) również bazylia w pęczkach nie jest już rarytasem i można ją w sezonie bez problemu zakupić. Oczywiście ten, kto ma ogród może ją sobie sam wyhodować. 
W oryginalnym włoskim pesto są orzeszki piniowe... jak dla mnie trochę za drogie, by używać je na co dzień, więc po lekturach różnych przepisów i porad, zastępuję je czym popadnie, zazwyczaj ziarnami słonecznika, ale z migdałami jest niczego sobie (delikatniejsze w smaku).

Zachęcam Was do przygotowania pesto samemu - nie jest ono wymagające, a zapewniam Was, że smakuje o niebo lepiej niż zwykłe dostępne w sklepie (chyba, że kupicie oryginalne włoskie z wyższej półki ;). Pesto przygotowane w domu jest delikatnie kremowe, bardziej aromatyczne i to od Was zależy, jaki ostatecznie przybierze smak .

No dobrze, czas na konkrety.

Składniki:
2 pęczki bazylii
1 ząbek czosnku (możecie dać więcej, jeśli wolicie bardziej ostry smak, ponieważ chcę, by pesto jadły moje dzieci daję tylko jeden ząbek, dzięki czemu ma ono bardziej łagodny smak)
sery - daję zazwyczaj mniej niż pół kostki twarogu i jakiś ser żółty (ok. 1/3 kostki i najlepiej jeśli będzie to grana padano lub pecorino, ale zazwyczaj jest to zwykły ser żółty typu gouda lub długo dojrzewający typu oleander)
oliwa - ile blender zabierze, ale co najmniej 1/2 szklanki
pół szklanki ziaren słonecznika wcześniej podprażonych (mogą być migdały, orzechy włoskie itp.)
odrobina soli, pieprzu świeżo zmielonego

Wykonanie:

Wszystkie składniki razem miksuję na jednolitą masę. Pod koniec blendowania możecie dodać ziarna i zmielić masę tylko przez chwilę, tak by były wyczuwalne ich kawałki.

Przechowuję w pudełku lub słoiku. Jeśli nie zamierzacie szybko spożytkować pesto, polejcie go z wierzchu warstwą oliwy, wówczas pesto będzie mogło dłużej zachować świeżość.
Dla zaostrzenia smaku, możecie dodać sok z cytryny.

Pesto podaję na grzankach, pysznej świeżej bagietce lub po prostu do makaronu w ramach szybkiego obiadu, albo w jakikolwiek inny sposób na jaki mamy ochotę ;)

Buon apettito!








sobota, 7 czerwca 2014

Asertywności odczuwam brak...

Dochodzę do wniosku, że co jak co, ale być asertywną nie umiem. 
Nie przychodzi mi łatwo powiedzenie słowa nie, a dowodem są na to zakupy na straganach w ostatnich dniach. Bodajże nie tak dawno, jak we wtorek, kupowałam na straganie u starszego pana zioła. Co roku w sezonie stoi na moim ryneczku z samymi ziołami - sprzedaje je nie tylko w doniczkach, ale również w pęczkach. Pan nie należy do osób uprzejmych, ale ma szeroki wybór ziół, a to trzeba docenić ;) Jak co roku uległam i kupiłam zazwyczaj więcej niż zamierzałam. Tym razem planowałam kupić jeden pęczek bazylii... wróciłam do domu z dwoma oraz z pęczkiem kolendry i bazylią w doniczce... hmmm... pocieszam się tylko, że wyszło mi dobre pesto (przepis na pesto).
Mąż docenił i za jego namową muszę ruszyć na łowy po następne pęczki, by zrobić zapas domowego pesto. Zastanawiam się tylko w jakiej formie je przechować? Czy pasteryzacja jest dobrym pomysłem? Muszę sprawdzić.

Dziś natomiast kupując włoszczyznę na zupę i pomidory, już nasze krajowe... co prawda jeszcze nie gruntowe (należą do moich ulubionych, ale na nie trzeba jeszcze trochę poczekać)... wróciłam do domu z truskawkami, w sam raz dobrymi na dżem. Pachniały tak niesamowicie ciepło i słodko, roztaczając wokół aromat słońca, że nie mogłam się oprzeć. Do tego starszy pan był tak przekonujący. Kupiłam więc... Co prawda nie planowałam póki co robić zbyt wielu przetworów - nie bardzo mam czas, a do tego w nadchodzących miesiącach czeka nas przeprowadzka do naszego własnego M... więc zastanawiałam się, czy w tym roku w ogóle tematu nie odpuścić. Odpowiedź już mam - truskawki już umyte, gotują się w garnku, bo nierozważna bym była, gdyby się zmarnowały, a więc do roboty... bo dżem czeka! A w domu roznosi się już słodka woń truskawek skąpanych słońcem. 

Co do asertywności - cóż, przyjdzie mi pewnie z czasem kiedyś trochę nad nią popracować.. kto wie, może się uda? ;)



piątek, 30 maja 2014

W ciszy...

Dziś na fali przemyśleń w ciszy, wrzucam, bo mnie naszło ...

"Litania"

Gdybym zasnęła
to nie budź mnie,
pozwól mi śnić... o Tobie
a księżyc
będzie moim stróżem - aniołem
otuli mnie, ukołysze.
A gdy się zbudzę,
otworzę oczy
to usiądź przy mnie 
z białą różą
z lekkim uśmiechem w kąciku Twoich ust
takim, jakim lubię
i chwyć mnie za rękę

Powędrujemy razem.

wtorek, 27 maja 2014

Wspomnienie z góry Sant' Anna

Część z Was zapewne wie, że niedawno mieliśmy okazję spędzić trochę czasu w Tatrach. Pobyt ten przypomniał mi naszą podróż do Włoch sprzed kilku lat, gdy mogliśmy z naszą trzyletnią wówczas córką pozwiedzać stacjonarnie Alpy w Piemoncie. Piszę stacjonarnie, bo po górskich szlakach nie pochodziliśmy - kto ma dzieci, ten zdaje sobie sprawę, iż trzylatek raczej do piechurów nie należy;), ale mimo to zobaczyliśmy ciekawe miejsca :)

Nasuwa mi się wspomnienie z góry Sant'Anna z położonym najwyżej w Europie Santuario di Sant’Anna di Vinadio - na wysokości 2035 m (czyt. więcej). Sanktuarium zasypane śniegiem jest zamknięte przez sześć miesięcy przed światem.
Trochę niepocieszona jestem, że niewiele informacji znalazłam na jej temat w necie. Obiecałam sobie, że następnym razem jak będę zwiedzać piękne i ciekawe miejsca - od razu postaram się je nie tylko fotografować, ale i opisywać, bo pamięć bywa niestety ulotna.

To, co mi się wówczas wydało piękne i mnie zadziwiło, to przełom późna wiosna / wczesne lato w Alpach, które na początku wydały mi się surowymi skalistymi górami, ale im wyżej mieliśmy okazję wdrapywać się naszym samochodem (wszak z maluchem mogliśmy zapomnieć o pieszej wyprawie) w tym w większy zachwyt wpadałam... i to nie z powodu pięknych widoków roztaczających się z wysokości około 2000 m (oczywiście robi to olbrzymie wrażenie!), oraz nie z powodu ciągnących się za nami wąskich serpentyn, po których wspinaliśmy się wyżej i wyżej... ale to co wprawiło mnie w pewne osłupienie, to bujna roślinność i bogactwo kwitnących na skałach kwiatów.
Po drodze mijaliśmy stada pasących się owiec i krów dzwoniących charakterystycznymi dzwoneczkami, których broniły zaciekle przed obcymi zazdrosne byki. Dobrze, że zamknięte w zagrodzie. Dodam tylko, że trasa na górę św. Anny polecana jest również dla miłośników rowerów, którzy raz po raz na stromym podjeździe wyprzedzali (tu mamy nieco rozbieżne zdanie z moim mężem ;) nas po drodze - żylaści i niezwykle umięśnieni zdobywcy szczytów ;)


A na samej górze św. Anny położone jest nie tylko schronisko i sanktuarium, ale też pomnik z lanego betonu, do którego przymocowano różne pozostałości po wybuchach bomb z II wojny światowej w tej okolicy - mający upamiętnić nieszczęście jakie wojna wywołała... Wśród skał natomiast zrobione są surowe stacje drogi krzyżowej... same krzyże i kamienie... zero kościelnego przepychu i splendoru. 

Pospacerowaliśmy wśród kwitnących skał, wdychając niesamowicie czyste i rozrzedzone już nieco powietrze, wypiliśmy prawdziwe włoskie espresso (wszędzie we Włoszech jednakowo dobre - nie mówię o miejscach słynących z turystów,ale o takich gdzie wpadają miejscowi w porze przed i po sjeście, by łyknąć trochę czarnego napoju ;) i spoglądając na otaczające nas widoki, delektowaliśmy się ciszą i spokojem, marząc, by kiedyś tu wrócić. Bo surowość tego miejsca, sprawiła, że wydawało nam się, że jesteśmy bliżej Boga... mając wokół siebie ogrom Boskiego stworzenia, napawaliśmy się nim i kontemplowaliśmy jego piękno.

Strasznie żałowaliśmy, że nie możemy powędrować jeszcze trochę i jeszcze wyżej!