wtorek, 24 grudnia 2013

Piernikowo... i świątecznie.

Miało być o piernikach. Wreszcie piszę z lekkim opóźnieniem, bo po drodze pojawiły się nowe tematy. Lubię zapach piernikowego ciasta, korzennych wypieków i, gdy dom wypełnia zapach cynamonu, wanilii, kardamonu, goździków, choć za smakiem tych ostatnich nie przepadam. 
Minione dni były solidnie wypełnione, ale znajdowałyśmy z najstarszą córką chwile na zdobienie naszych wcześniej upieczonych pierniczków. Podobają mi się pierniki zostawione bez lukru, posypek i innych ozdób, których na rynku można znaleźć mnóstwo, a które szybko odpadają, co wywołuje zrozumiałą frustrację mojej najstarszej pociechy ;) Cóż to by była za zabawa, gdybym zabroniła jej zdobić pierniki? Przecież to dla niej największa frajda... Jedna z przyjemniejszych rzeczy, która kojarzy się jej ze świątecznymi przygotowaniami. Przez cały rok czeka na tę chwilę. Więc nie mogę pozbawić jej tej zabawy:)
Tradycyjnie nie mogło zabraknąć również wycinania wspólnie tatą różnych piernikowych kształtów. Muszę przyznać, że z roku na rok towarzystwo się przy tym wyrabia i wycina coraz bardziej fantazyjne wzory;)
W tym roku pierniki udały się. Są miękkie i złociste - takie jak lubię. Pachną korzennie. Spróbowałam sama pomieszać korzenne przyprawy, nie kupując gotowej mieszanki. W ten sposób mogłam nadać piernikom nasz ulubiony smak - bardziej cynamonowy, waniliowy, z mniejszą nutą goździków :) 
Wycinając pierniki, postanowiłyśmy sobie, że w następnym roku postaramy się o nowe foremki. Te stare już się nam trochę opatrzyły. 
Miałyśmy jeszcze upiec ciasteczka maślane i zbożowe, ale nie zdąrzyłyśmy. Spróbujemy w następnym roku. Przyjemność sprawia nam obdarowywanie bliskich i znajomych upieczonymi ciasteczkami.


Cieszę się, że w tym roku obchodzimy mocno rodzinne Święta. Nie muszę przygotowywać wszystkich dań. Zresztą lubię łamać podczas świąt kuchenne tradycje i zrobić coś nowego, innego i oczywiście szybkiego. Choć przyznaję, że ciężko mi jest wyobrazić je sobie bez barszczu, uszek i karpia... Ale jestem w stanie to zaakceptować, bo ważniejsze jest dla mnie by spotkać się z rodziną bez nerwowej atmosfery, bo trzeba coś jeszcze zrobić.. Bo musi być dwanaście potraw... Bo tak wypada... Uważam, że nie to jest najważniejsze. Cenię sobie spokój... Czas refleksji... Przypomnienia sobie o co w tych świętach chodzi... Że wspominamy przyjście naszego Pana... I oczekujemy... Bo kiedyś znów przyjdzie :)... a że przy okazji można się zobaczyć z rodziną, którą tak rzadko się widuje... że przy okazji dzieci mają zabawę, bo otrzymują wymarzone prezenty od rodziców-mikołajów... że możemy trochę zwolnić, usiąść, poczytać, pośpiewać, pomodlić się... To jest w tym wszystkim piękne...
A może spadnie śnieg i uda się zorganizować kulig? To dopiero będzie zabawa :) !


 
Życzę Wam refleksyjnych Świąt Bożego Narodzenia pochylenia się nad rzeczami ważnymi, zapomnienia o błahych sprawach. Życzę Wam zadumy, ale i radości. I niech to będzie dobry błogosławiony czas!









PS. Przepis na pierniki zamieszczę w osobnym poście, po powrocie do domu. Pozdrawiam z drogi :)

czwartek, 12 grudnia 2013

Herbatka imbirowa

Wczoraj wieczorem dopadło mnie przeziębienie. Nie daję się, bo koniec tygodnia zapowiada się interesująco, pełen wrażeń i ważnych spotkań. By zwalczyć chorobę, sięgnęłam tradycyjnie po czosnek (również w postaci wcześniej przygotowanego syropu czosnkowego :), propolis i herbatkę imbirową.
Pierwszy raz piłam ją będąc u mojej znajomej w Hamburgu. Wówczas bardzo mi zasmakowała. Jesienią i zimą lubię po nią sięgać. Jest pyszna, zdrowa i niezwykle rozgrzewająca, a przy tym prosta w wykonaniu :)

Potrzebne są:

Świeży korzeń imbiru
Miód
Cytryna



Do szklanki cieplej wody (nie może być za gorąca, by nie zabić zdrowotnych właściwości składników ;) wrzucam kilka plasterków imbiru, dodaję miód i cytrynę wg uznania. Jedni lubią herbatkę bardziej słodką, inni bardziej kwaśną lub pikantną ;)

Rozpoczynam walkę z przeziębieniem :)


Królik duszony z warzywami w soku jabłkowym

Czas zabrać się za obiecane przepisy, choć muszę przyznać, że nie jest to dla mnie, lubiącej improwizację w kuchni, łatwe. Muszę się skupić, by określić ilości potrzebnych składników, przyprawy, czas gotowania... Należy  wszystko spisać i sfotografować (to obecnie trochę gorzej mi wychodzi, z uwagi na brak słonecznego światła i dobrego aparatu;). A jeszcze lepiej zrobię, gdy wcześniej zaplanuję, co będę gotować. Z tym trochę gorzej, bo lubię tworzyć z tego co mam dostępne w lodówce lub na co mam w danym momencie ochotę. Przy okazji muszę się przyznać, że nie przepadam za skomplikowanymi przepisami (stąd moja pasja do gotowania nie idzie już w parze z pasją do pieczenia, gdzie trzeba tu trzymać się reguł :)
Ale "do odważnych świat należy ";).
Zacznę od mojej przygody z królikiem. Udało mi się kupić królika dzięki znajomej, która ma dojście do pana sprzedającego świeże mięso na jej lokalnym ryneczku. Jak wiecie, uwielbiam ryneczki, tym bardziej, że powoli zaczynają bogactwem swojej oferty przypominać te widziane m.in. w Nicei (pomijając aspekt świeżych ryb, oliwek, lokalnych produktów i owoców).
W każdym razie kupiłyśmy razem królika i coś trzeba było z niego sporządzić. Z części mięsa ugotowałam prosty rosołek króliczy, a następnie przygotowałam tytułowego duszonego królika, na którego przepis poniżej:

Składniki:
- 0,5 tuszki królika
- 2 małe marchewki
- 1 korzeń pietruszki
- 0,5 korzenia selera
- mały por
- 0,5 szklanki groszku konserwowego
- szklanka soku jabłkowego
- 2 ząbki czosnku
- oliwa
- sól, pieprz, tymianek, majeranek, jałowiec

Warzywa kroimy w kosteczkę. Na patelni rozgrzewamy oliwę z czosnkiem, dodajemy warzywa i dusimy. Po chwili wlewamy połowę soku jabłkowego i dodajemy przyprawy (pieprz, tymianek).
Przygotowujemy królika. Myjemy, przyprawiamy solą, pieprzem i ziołami, polewamy oliwą i wrzucamy 2 - 3 kulki jałowca. Zostawiamy na chwilę, by przeszedł przyprawami, a następnie podsmażamy.
Podsmażone mięso dodajemy do duszonych warzyw i podlewamy resztą soku jabłkowego. Całość dusimy jeszcze aż mięso będzie miękkie. Tuż przed końcem dorzucamy groszek i chwile podduszamy.

*** 

Ponieważ od lat ograniczamy stosowanie w kuchni soli, nie dodaję jej do warzyw. Polecam spróbujcie samych duszonych warzyw na oliwie wg mnie są pyszne :), ale to temat na osobnego posta.
***
Ja podałam danie z kaszą pęczak, ale myślę, że pasowałoby wyśmienicie z kuskus, a jeszcze lepiej z pieczonymi ziemniakami z rozmarynem.

***
Ciekawe, że, by kupić to delikatne mięso, jest obecnie spory problem. Choć mam wrażenie, że królik wraca do łask. Gdy byłam małą dziewczynką, razem z moim rodzeństwem hodowaliśmy króliki. Pamiętam ustawione za garażami klatki i odwieczny problem, czyja kolej na zrywanie trawy dla zwierzaków. A, że były to nasze króliki, to z siostrą nie chciałyśmy ich jeść, bo to nasze, jedyne, ukochane ;) dawałyśmy się nabierać mamie, że "dziś na obiad jest kurczak". Ponieważ problemem było je karmić i jeść oraz sprzątać klatki, rodzice zdecydowali, że należy króliki zanieść do skupu, a pieniądze podzielić po równo. Do dziś moje starsze rodzeństwo, uważa za niesprawiedliwy fakt, iż mi, która jako najmłodsza niewiele przy królikach robiła, przypadł równy dział ;)
Oczywiście nie dziwi fakt, że nasza najstarsza córka, która bawi się ostatnio, że jest małym króliczkiem, postanowiła tego mięsa nie jeść ;)





środa, 11 grudnia 2013

Z wiatrem i bez... orzeł wylądował.

Wszyscy zapewne pamiętają szalejący pod koniec zeszłego tygodnia huragan. Wiele osób zostało uziemionych w domach, nie miało prądu, bądź poniosło inne straty.
Z uwagi na silny wiatr nie mogłam odwieźć najstarszej córki do przedszkola na mikołajkowy koncert. Oczywiście była mocno nie pocieszona.
Pamiętam jak kilka lat temu wiał przez cały dzień silny wiatr. Wracałam wtedy z najstarszą córką z zajęć umuzykalniających dla małych dzieci lub z zakupów, nieważne... Tego dnia mój mąż miał wracać samolotem z którejś ze swoich podróży z pracy. Z uwagi na wiatr bałam się, że samolot nie będzie mógł wylądować. Modliłam się w duchu o spokojną pogodę. Kilka minut przed czasem lądowania samolotu mojego męża nastała zupełna cisza... Wiatr ustał :)
Nie zdziwi Was zatem fakt, że tym razem również denerwowałam się... tak się złożyło, że podczas tych kilku huraganowych dni mój mąż był na wyjeździe służbowym i właśnie w piątek miał wracać samolotem z Chorwacji, ...wiem, wiem, samoloty są bezpieczne :) sami wiecie, jak wiało, a do tego śnieżyce. Również modliłam się i tym razem otrzymałam wiadomość: "Kochanie, wracam z kolegą samochodem" :) i o północy naczekał się pod drzwiami, bo zapomniał kluczy, a chwilę potrwało zanim obudził mnie domofon ;)
 
***
 
Nie wiem jak Wy, ale wykorzystałam czas siedzenia w domu z dziewczynkami na przygotowanie ciasta na pierniki. Prawie co roku robię pierniki wg innego przepisu, choć ostatnie dwa lata był to przepis na "Pierniczki p. Zeni", ale tym razem postanowiłam wypróbować nowy przepis... Poszukuję łatwego i szybkiego w przygotowaniu (wszak robię pierniki z maluchami na karku:), i doskonałego w smakowaniu. Zobaczymy jak wyjdzie. Efekty naszej pracy, zamieszczę w następnym poście :)



Dla przypomnienia, tak wyglądał plac zabaw jeszcze kilka lat temu, gdy w listopadzie sypnął śnieg







czwartek, 28 listopada 2013

Zdziwiona piosenka

Dzisiaj, gdy zasiadłam do jedzenia w "Trójce" puścili utwór R.E.M. "Men On the Moon"... lubię go słuchać. W trakcie utworu jadłam z młodszą córką pyszny chlebek alpejski z pobliskiej piekarni, posmarowany hummusem mojej własnej produkcji i niedawnym odkryciem naszych znajomych, tj. olejem kokosowym. Cieszę się, że jedno i drugie danie przypadło do gustu dziewczynkom (co prawda starsza córka woli samą ciecierzycę, hummus z uwagi na czosnek jest dla niej za ostry, za to młodsza wcina hummus łyżeczką i czosnek jej nie przeszkadza :)
Słuchając piosenki, przypomniał mi się film "Człowiek z księżyca" z jedną z lepszych ról Jima Carreya, do którego muzykę napisał zespół R.E.M.. Co ciekawe, utwór "Men on the Moon" powstał na kilka lat przed nakręceniem filmu przez Milosa Formana - jest utworem przewodnim do tego niego i podobnie jak film, dotyczy postaci Andy'ego Kaufmana. W komediodramacie o tym samym tytule, Carrey wcielił się w postać tego amerykańskiego komika zmarłego w wieku 35 lat na raka, który miał dość specyficzne poczucie humoru i nawet ze swojej śmierci zrobił żart. Po obejrzeniu filmu, po raz któryś przekonałam się, że Jim Carrey, świetnie gra w poważnych filmach (i w takich wolę go oglądać;), a nie tylko w głupawych komediach.
Słuchając piosenki, jedząc chlebek i rozmyślając, postanowiłam, że puszczę go jak wrócą do domu pozostali członkowie rodziny. Tak też zrobiłam...  
...spodobało mi się podsumowanie mojej najstarszej córki:
 "Mamo, ta piosenka jest jakaś taka... hmmm... zdziwiona". :)))


środa, 27 listopada 2013

La Turbie

IMP · CAESARI DIVI FILIO AVG · PONT · MAX · IMP · XIIII · TR · POT · XVII · S · P · Q · R · QVOD EIVS DVCTV AVSPICIISQVE GENTES ALPINAE OMNES QVAE A MARI SVPERO AD INFERVM PERTINEBANT SVB IMPERIVM P · R · SVNT REDACTAE · GENTES ALPINAE DEVICTAE TRVMPILINI · CAMVNNI · VENOSTES · VENNONETES · ISARCI · BREVNI · GENAVNES · FOCVNATES · VINDELICORVM GENTES QVATTVOR · COSVANETES · RVCINATES · LICATES · CATENATES · AMBISONTES · RVGVSCI · SVANETES · CALVCONES · BRIXENETES · LEPONTI · VBERI · NANTVATES · SEDVNI · VARAGRI · SALASSI · ACITAVONES · MEDVLLI · CENNI · CATVRIGES · BRIGIANI · SOGIONTI · BRODIONTI · NEMALONI · EDENATES · ESVBIANI · VEAMINI · GALLITAE · TRIVLLATI · ECDINI · VERGVNNI · EGVITVRI · NEMATVRI · ORATELLI · NERVSI · VELAVNI · SVETRI *
Miało być o podróżach, wiec zacznę od miejsca, które jest jednym z moich ulubionych.
W trakcie studiów opis Le Trophée des Alpes  w którymś podręczniku zwrócił moją uwagę. Jak się później okazało, mój mąż miał okazję być tam osobiście, zanim mogliśmy odwiedzić to miejsce razem.
Będąc tam wcale nie zdziwił nas fakt, że miejsce to zostało wybrane dla upamiętnienia zwycięskiej wojny Cesarza Augusta nad plemionami liguryjskimi na początku I w. n.e. Pomnik w kształcie rotundy postawiono w najwyższym miejscu via Julia Augusta, prowadzącej z Włoch do Hiszpanii m.in. przez dzisiejszą Genuę i Niceę. Z oryginalnego pomnika pozostało niewiele. Szybko uległ dewastacji, gdyż biały kamień pozyskiwany z okolicznych kamieniołomów, był cennym i łatwym do odzysku materiałem budowlanym. W średniowieczu budynek służył jako obiekt obronny. Ostatecznie to co z niego zostało, rozebrano na rozkaz Ludwika XIV. Jednakże dziś można obejrzeć fragment Trofeum Alpejskiego, odbudowany dzięki Amerykaninowi Edwardowi Tuckowi. **
Z miejsca, w którym stoi Pomnik Augusta i położonego obok tarasu rozpościera się niezapomniany widok. W dole oglądać można położone obok Monako i Monte Carlo, a gdy jest piękny słoneczny dzień widoczność sięga do jakichś 100 km (o czym dowiedział się mój mąż od miejscowego przewodnika). Samo wzgórze leży jakieś 0,5 km n.p.m., co przyczynia się do tego, że rozpościerająca się panorama jest niezapomniana.
Jest to takie miejsce, które zmusza do refleksji.  Zmierzając po wzgórzu do pomnika, można rozkoszować się ciszą, podziwiać piękne widoki, wdychać zapach morza i spotkać mieszkające na zboczu kozy. Spoglądając w dół i w dal, dociera do nas całe piękno i potęga stworzenia.

Samo La Turbie jest małym francuskim miasteczkiem, położonym  w Alpes-Maritimes.
Można się po nim przechadzać uroczymi, wąskimi uliczkami, podziwiając zmysł estetyczny mieszkańców Francji i zazdroszcząc im wyczucia smaku i stylu. Choć myślę, że piękno takich miejsc wynika również z barw, które daje świecące nad Cote d'Azur słońce... barwa ciepła, spokoju, odpoczynku...pastelowe kolory nabierają przyjemnej poświaty. Uwielbiam te odcienie :) Szkoda, że tak rzadko mam możliwość tam bywać.

* Tekst inskrypcji zamieszczonej na Trofeum

















poniedziałek, 25 listopada 2013

Refleksyjnie o sobocie, torcie i chlebie...

Sobota minęła szybko i właśnie znalazłam chwilę, by usiąść w spokoju i mieć kilka minut dla siebie... byłabym niesprawiedliwa, bo wczorajszy dzień był pierwszym, od urodzin najmłodszej córki, który spędziłam w większości czasu sama:)
Zgadza się, matki czasem potrzebują wolnego, zatem "Marysia wzięła wychodne" i z rana wybrała się do dentysty... Sam na sam z fotelem dentystycznym;), ale wieczorem było za to spotkanie w babskim gronie :)
Z racji zbliżających się urodzin taty i męża, już w piątek upiekłam z najstarszą córką tort czekoladowy, który skończyłyśmy wczoraj w biegu (tzn. w przerwie pomiędzy jednym wyjściem, a drugim). Zatem był tort ze świeczkami i prezent wcześniej kupiony i laurka, a do tego kawałka tortu, kawa. Muszę jednak przyznać, że w zeszłym roku wyszedł smaczniejszy, choć ten też niczego sobie;) tylko te kalorie... jednak czego można się spodziewać, gdy głównymi składnikami są: masło, mascarpone i czekolada ;)...
 
[wracam do pisania po dniu przerwy]
 
Dziś jest piękny słoneczny dzień, choć mroźny. Wczoraj nie zdołałam skończyć pisać. Wieczorna kąpiel, usypianie dziewczynek, wreszcie pogaduszki z mężem :)
 
Zatem wracam myślami do weekendu. Z racji gonionej soboty, niedziela przebiegła spokojnie. Tradycyjnie z pizzą w wykonaniu małżonka - hmmm... Pysznie. I tradycyjnie z pieczonym niedzielnie chlebem na zakwasie. Tym razem wyszedł bardziej kwaśny niż zazwyczaj. Pewnie dlatego, że zakwas wyjątkowo dobrze pracował. Po tych kilku już latach odkąd piekę chleb, jest dla mnie niesamowite jak z wody i mąki przy odpowiedniej temperaturze, powstaje chleb... podstawa naszego jedzenia... wręcz niezbędny do życia. Ciekawe, że za każdym razem wychodzi inaczej... W zależności od temperatury, wody, pory dnia, pory roku... Tyle rzeczy może wpłynąć na ostateczny wynik... Najważniejsze, by urósł i się upiekł i był smaczny :) cieszę się, gdy najstarsza córka, chodzi za mną z pytaniem: "kiedy upieczesz chleb?" :) i lubię zapach przygotowywanego chleba, najpierw zaczynu, a następnie już upieczonych bochenków... kojący, wypełniający dom ciepłem.

Czas kończyć pisać. Jestem już po obowiązkowym porannym spacerze do przychodni... Powoli przychodzi czas na kawę, a do niej kawałek tortu czekoladowego:) póki co delektuję się chwilą ciszy... Potem znów będę biegać...dziś moja kolej, by odebrać córkę z przedszkola...
Za oknem piękne słońce...








piątek, 22 listopada 2013

Zielony grejpfrut

Nie wiem dlaczego, ale lubię zielone grejpfruty. Może ze względu na ten odcień zieleni - świeży, soczysty, wiosenny... A może dlatego, że są to dla mnie najbardziej słodkie grejpfruty.
Pamiętam czasy, jak w dzieciństwie można było kupić tylko żółte grejpfruty - gorzkie i kwaśne, ale wówczas, gdy sklepy świeciły pustkami to był prawdziwy rarytas. Jedliśmy je przekrojne na pół i posypane cukrem, by osłodzić sobie trochę ich smak. 
Jakim odkryciem okazały się czerwone grejpfruty! Wydawały mi się takie pyszne... Do dzisiaj jest to ulubiony, przez mojego męża, rodzaj grejpfrutów. Z kolei mnie, od pierwszej chwili, jak tylko je spróbowałam, uwiodły zielone... I chyba dlatego, że tak łatwo pozbyć się można w nich błonki, która jest przyczyną posmaku goryczki.

Nie będę wspominała tutaj o właściwościach zdrowotnych i odżywczych grejpfrutów. Dodam tylko, że przy okazji dowiedziałam się, że są one owocami wiecznie zielonego drzewa :)


czwartek, 21 listopada 2013

Dziś na obiad

Odwieczne pytanie, co tu zrobić na obiad. Czasem od razu wiem i mam głowę pełną pomysłów, co by tu ugotować, innym razem cisza...
Ale dziś spróbuję zrobić polędwiczki wieprzowe z suszonymi pomidorami, sałatkę z roszponki, a do tego tortellini z karczochami (te ostatnie tylko ugotuję, bo kupiłam gotowe -może kiedyś odważę się zrobić je sama).

Muszę najpierw wybrać się do mojego sklepu mięsnego i stanąć w kolejce po mięso :)

A oto efekt finalny.  Pojawia się tylko pytanie, co jutro na obiad?;)

środa, 20 listopada 2013

Wózek...okno na świat

Pewnie każda mama, która lubi wychodzić z dziećmi na spacery, nie byłaby zadowolona, gdyby nagle została bez wózka.
Tak było ze mną, gdy okazało się, że nie wyjęliśmy wózka z samochodu i mąż pojechał z nim do pracy. Fakt ten nie wywołał mojego entuzjazmu. Co najmniej dziesięć godzin siedzenia w domu... Bez codziennej dawki tlenu... Bez możliwości z wyjścia z domu... Poczułam się bez wózka jak bez ręki. Oczywiście dzień w domu nie był tak straszny, jak się wydawał, że będzie. Spędziłyśmy z dziewczynkami dobry dzień. Zleciało szybko. Wykazałam się nawet i wygrzebałam z szafy stare nosidełko, do którego zapakowałam mojego prawie dziesięciokilogramowego szkraba i w ten sposób (nie powiem, że lekki;) dotarłyśmy ze starszą córką do najbliższego sklepu z zabawkami po blok rysunkowy.
Mała pociecha była zadowolona takim obrotem sprawy - wszak wreszcie nie była uwięziona w wózku, gorzej z moim kręgosłupem... Ale czego się nie robi dla hartowania organizmu swojego i dzieci ;)

Przy okazji zamieszczam zdjęcie naszej starej gondoli - super wózka nie do zdarcia, nazywanego przez nas dość pieszczotliwie "czołgiem" - może nie jest najbardziej zwrotny i lekki, ale za to zdobywa bez problemu każdy teren dzięki skórzanymi paskom i pompowanym kołom, a maluch ma w nim mnóstwo miejsca. Wysłużył się sporo naszym dzieciom i nie tylko. Mam nadzieję, że uda mi się znaleźć jeszcze jakiś dom dla niego, zamiast wystawiać na śmietnik.

Z wózkami to różne historie przeżyliśmy, ale chyba póki co, najczęściej wspominamy tę, jak to któregoś razu nasza najstarsza córka w wieku jakichś dwóch, lat wybrała się na spacer z ciocią. Obie wróciły ze spaceru bardzo przejęte, bo po drodze wózek zgubił koło. Na szczęście zaradna ciocia koło umieściła na miejscu i powoli dziewczyny dojechały do domu, gdzie z przejęciem opowiadały jak to "toło bam" zrobiło. Na tym historia się nie skończyła, bo dobrych parę tygodni po całym wydarzeniu, obudził nas przeraźliwy krzyk córki "toło bam!"... I kto by sie spodziewał, że taka historia tyle emocji może wywołać u małego człowieka... ;)





sobota, 16 listopada 2013

Biały kruk

Dzisiaj będąc na spacerze ujrzałam białego kruka :) WOW! I bynajmniej nie chodzi o książkę! Prawdziwy ptak! Chodził sobie i pozwalał się z bliska przyglądać. Takie dziwo;) i powiem Wam, że nie jest dla mnie ważne, czy faktycznie był to kruk, czy kawka lub wrona! I nie jest ważne, że miał kilka czarnych piór. Przede wszystkim to był piękny prezent. Znak, że wszystko będzie dobrze. Na poprawę humoru, dla nadziei, dla uśmiechu. Po prostu... dla mnie!:)

 
 
A dla wprawnego oka, wrzucam fotkę. Kto chce, może zobaczy;) (uprzedzam tylko, że moja stara komórka nie robi doskonałych zdjęć;)


wtorek, 12 listopada 2013

Wczorajszy ośli upór...

To był dobry dzień... Dzień katharsis...
Nie przychodzi mi łatwo pisanie o słabościach lub błędach, ale czasem jest to potrzebne, zwłaszcza, gdy przyjdzie czas na oczyszczenie atmosfery ;)
Zacznę od tego, jak to wczoraj postawiłam cały dom na nogi, ponieważ nigdzie nie mogłam znaleźć mojego telefonu komórkowego, a byłam przekonana, że nie wzięłam go ze sobą, gdy wychodziliśmy z domu. I tak, każdy po kolei przypominał sobie gdzie ostatnio widział moją komórkę, tylko jakoś ja upierałam się, że z pewnością nie miałam z nią do czynienia! I tylko najmłodsza córka była zdziwiona, dlaczego wszyscy zniżyliśmy się do jej poziomu i chodzimy na czworakach po podłodze:) Po popołudniowych marnych poszukiwaniach, wieczorem któryś z sąsiadów zadzwonił na komórkę męża w sprawie znalezionego w trawie na parkingu telefonu. Przypomniało mi się, że zapewne włożyłam aparat na wózek. Pakując tenże do samochodu, telefon musiał upaść na trawę. Na całe szczęście najmłodsza córka pozbawiła mój telefon kilku przycisków na klawiaturze, więc nie stanowił on łakomego kąska;) a tak naprawdę, to trafił się uczciwy sąsiad :)
Musiałam kornie schylić głowę i przeprosić moją rodzinę, za nerwowe popołudnie, które mogliśmy spędzić w milszej atmosferze.

W związku z tym, przypomniała mi się niedawna historia, jak to wszystkim znajomym opowiadałam, że mam cały czas nieaktualne, bo na panieńskie nazwisko prawo jazdy.  Znajomi przejmowali się tym i przestrzegali mnie, że powinnam wymienić, gdyż mandat może być spory. Ja zastanawiałam się, jak logistycznie całą sprawę rozwiązać, aż któregoś razu, pijąc pyszną bąbelkową herbatę o smaku migdałowym (obecny nowy trend w wyjściach ze znajomymi przedkładającymi herbatę nad kawę - jestem kawoszem, ale pyszną herbatą nie pogardzę;) sięgnęłam po prawko... Mocno miałam zdziwioną minę... Jakoś w dziwny sposób wymazałam z pamięci fakt wymiany prawa jazdy na nowe, hmm...

I jeszcze ta krótka historia... Zadzwoniła do mnie znajoma, z pytaniem, czy wpadnę na organizowane babskie spotkanie. Czemu nie! Przystałam chętnie na ten pomysł. Zadowolona opowiedziałam o nim mojemu mężowi (wszak jemu przychodzi opieka nad dziewczynkami w moim czasie wolnym). Tylko zrozumieć nie mogłam, dlaczego zrobił duże oczy, gdy mu o tym powiedziałam, do czasu, gdy się odezwał: "Kochanie, ale wtedy są moje urodziny"... 
Fakt, nie skorelowałam tych dwóch dat ze sobą... Zapomniałam... O jak wyrozumiałego mam męża ;)

Zastanawiam się tylko, czy nadszedł już czas na łykanie lecytyny na pamięć?
A może powinnam się lepiej zorganizować? Chyba, że to pewien sposób "mojego odmóżdżenia" od przebywania w niemowlęcym świecie?;)





sobota, 19 października 2013

Placuszki z dyni z dodatkiem papryczki chilli

W odpowiedzi na prośbę o przepis na placuszki z dyni z chilli, przesyłam przepis bazowy. Oczywiście, nie byłabym sobą, gdybym go nie modyfikowała, łącząc dynię np. z ziemniakami lub marchewką ;) wiedzą o tym, Ci którzy mnie dobrze znają ;)

I tak potrzebne będzie:

- 500 g startej dyni (na większych oczkach)
- 1 papryczka chilli (drobno posiekać)
- 250 g mąki (tu panuje dowolność wg uznania)
- 1 proszek do pieczenia
- 200 ml wody
- trochę soli i cukru (my jesteśmy z solą i cukrem na bakier, więc raczej nie daję ;)
- oliwa

Wymieszać wszystkie suche składniki z wodą, następnie dodać startą dynię i chilli. Rozgrzać oliwę i smażyć placuszki.
Smakują z sosem jogurtowym-czosnkowym :)

Zdjęcia załączę w przyszłości, jak placuszki te na nowo zrobię :)

Życzę smacznego!

Małe cuda każdego dnia



W minionym tygodniu wracając samochodem widzieliśmy niesamowite zjawisko na niebie. Chmara małych ptaków - nie potrafię powiedzieć jakich (przydałaby się wiedza mojego młodszego bratanka:) - kołowała po niebie, to zbliżając się, to oddalając od siebie, tworząc na naszych oczach "przecudowny" spektakl (określenie naszej córki). Zewsząd zlatywały się kolejne ptaki dołączając do głównego stada. Robiły duże koło, by wreszcie podzielić się w mniejsze kółka, które następnie łączyły w ósemkę. Ich skrzydła mieniły się w blasku zachodzącego słońca. Próbuję opisać ten spektakl, choć brakuje mi słów i wiem, że nie jestem w stanie oddać całego piękna.
Piękno tego spektaklu polegało zwłaszcza na tym, że ptaki odgrywały swoje role nie na jakichś polach, rozlewiskach, czy też w innych miejscach, gdzie ptaki lubią się zlatywać. Najzwyczajniej w świecie latały nad blokami, gdzie zazwyczaj, gdy niebo jest niebieskie i spokojne, latają szybowce.

Przy tej okazji przypominają mi się nasze dwie wizyty w Narodowym Parku "Ujście Warty", którego tereny są jednym z największych "lotnisk" dla wielu rodzajów ptaków (występuje tam ponad 270 gatunków ptaków!) - w niektóre dni ląduje ich ponad 200 tys.
Za pierwszym razem wybraliśmy się, by odwiedzić Park zachęceni opowieściami, że można zobaczyć tam całe gromady ptaków. Ponieważ nie wiedzieliśmy, który szlak wybrać, zapytaliśmy się
pracownika Parku, którym szlakiem najlepiej podążyć. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że co jak co, ale wybraliśmy najgorszy miesiąc, w którym nic ciekawego się nie dzieje. To był sierpień. Ptaszki już po okresie godowym, spokojnie zaległy w swoich gniazdach, by wysiadywać jaja. Pan powiedział, że nawet w zimie można sobie więcej poobserwować, gdy jedne ptaki przylatują, a inne odlatują. Najlepiej wybrać się w marcu i w kwietniki, gdy trwa pora godowa. Feeria barw i śpiewów!!! Jeszcze o tej porze nie dotarliśmy tam, ale byliśmy jeszcze raz w maju i ... Fakt, więcej się działo. Ptaków sporo, odlatujących i przylatujących. Było co oglądać. Co prawda, pięknie wyglądał po tej eskapadzie samochód - cały przód oblepiony małymi muszkami :) lamp nie było wcale widać.

Nasze doświadczenia z ptakami są faktycznie słabe. Przypomina mi się niedawna wizyta z dziewczynkami w warszawskim Ogrodzie Zoologicznym. Wybrałyśmy się tam, by uczestniczyć w otwarciu Ptasiego Azylu. Starsza córka miała przebrać się za ptaka. Kilka dni zajęło mi przygotowanie stroju papugi. I co?... Tak, cóż spoźniłyśmy się... Strój wykorzystamy może przy innej okazji. Dziś padło pytanie, kiedy znowu będą otwierać Ptasi Azyl? ;)


Ale widok z tego tygodnia wynagrodził wiele :) takie rzeczy owszem zdarzają się, ale ja traktuję je jak taki mały cud... Uśmiech od Boga :)



 
Zdjęcia zrobione gdzieś po drodze  na małym pokazie dzikich ptaków podczas przejażdżki po górach Langhe






niedziela, 13 października 2013

Jesiennie...



Jesień zachwyca barwami, zwłaszcza, gdy świeci słońce.
Uwielbiam też jesienią bogactwo warzyw na naszym bazarku. Ciekawe, że potrzebowałam kilka lat, by docenić jego obskurność, dzięki której ceny nie są wygórowane :)
Oczywiście ciężko mi zdecydować się na zakupach, bo kuszą mnie pomidory, jabłka, bakłażany, cukinie, śliwki i dynie.
W tym roku postawiłam na śliwki i dynie. Cieszę się, że tych ostatnich pojawia się u nas coraz więcej i dzięki temu mam możliwość poznawania ich ciekawych smaków. Moim odkryciem jest dynia musquee de provence oraz dynia piżmowa - nowy wymiar dyń :)
Wczoraj, zachęcona wcześniejszymi przygodami z dynią muszkatołową, skroiłam dynię piżmową. Na stole znalazła się ciecierzyca z dynią i suszonymi pomidorami (moje odkrycie z naszych włoskich podróży) podana na naleśnikach przygotowanych przez mojego małżonka. A dziś, przed pizzą, będzie zupa dyniowa - tradycyjnie z kurkumą, imbirem, nasionami kolendry i sokiem jabłkowym. Brakuje w niej miodu, bo Najmłodsza pociecha jeszcze za mała ;) 
W lodówce zostały jeszcze dwa duże kawałki dyni - zetrę je zapewne na pyszne placuszki. Niech tylko dziewczyny podrosną, to wrócę do placuszków z dyni z dodatkiem papryczki chili - ta ostatnia też już dostępna na naszym ryneczku ;)
A póki co, czeka mnie tydzień polowań na dynie nadające się do dłuższego przechowywania na naszym parapecie okiennym :) dwie baniuszki już mam, dzięki mojemu osobistemu tragarzowi ;)!


A śliwki?... Cóż będą czekać spokojnie w słoikach w postaci moich ulubionych powideł. W tym roku odważyłam się sama kilka słoików zaprawić. Choć jak na "słoika" przystało, nie zabraknie pewnie słoików przywiezionych ;) i jeszcze ciasto maślankowe ze śliwkami i kruszonką do kawy :)



W ostatnich dniach jesienne słońce świeciło obłędnie. Było ciepło, przyjemnie i kolorowo. Brakowało mi tylko spacerów na grzyby. Pamiętam czasy, jak wychodziłam poza ogrodzenie domu w "Zielonce" i wracałam z kilkunastoma prawdziwkami i sówkami, ech... Ale miasto ma też swoje uroki :)
Ponieważ było słońce i piękne jesienne liście na drzewach, postanowiłam zrobić kilka jesiennych fotek naszym dziewczynkom. Cóż, jednak zbyt późno wzięłam aparat do ręki - słoneczko postanowiło schować się za chmury. Nie podaję się. Liczę na jego powrót :)


Rozpisałam się, a rodzina głodna czyta Narnię i czeka na śniadanie. 



Później wrzucę kilka fotek. Tymczasem dobrej niedzieli :)



Dynia z ciecierzycą na naleśniku




Tak wyglądała upolowana przez mnie dynia piżmowa - już zjedzona :)

Ps. Zupa dyniowa czeka na jutro - dziś zabrakło czasu i miejsca po pizzy ;)