piątek, 28 lutego 2014

Kanapka ze świstaka ;)

Dziś o kanapce ze świstaka i bynajmniej nie jest to inspiracja filmem Dzień świstaka z Bill'em Muray'em i Andie MacDowell w rolach głównych, w którym to bohater przeżywa na nowo wciąż ten sam dzień. Szczerze nie chciałabym przeżyć takiej traumy (choć czasem  zdarzało mi się marzyć o tym cofnąć czas) i nie zdziwiłabym się, gdyby główny bohater zechciał skończyć w drastyczny sposób ze świstakiem i zawinąć go w te sreberka...
Ale do rzeczy...kanapka powstała w zupełnie innych warunkach: otóż, wiele lat, temu gdy wiodłam panieńskie życie i miałam sporo czasu, opiekowałam się często dziećmi mojego rodzeństwa. Gdy chłopcy trochę podrośli, lubiliśmy wspólnie przygotowywać różne smakołyki wg książki z przepisami Kubusia Puchatka (nie pamiętam już ani autora, ani tytułu). 
Niedawno mojej najstarszej córce opowiedziałam tę historię, jak to przez długi czas musiałam przygotowywać chłopcom kanapkę ze świstaka ;) w książce była to kanapka świstaka, ale chcąc ich zachęcić do jedzenia, dodałam do niej małą tajemnicę ;) Cóż, dzieciaki przez wiele miesięcy zastanawiały się, czy to pasta z prawdziwego świstaka... za każdym razem, kiedy się widzieliśmy, prosili, bym im tę kanapkę przygotowała i wypytywali mnie, jak ja ją robię. Oczywiście nie zdradzałam im tajemnicy, wiedząc, że coś nieznanego lepiej smakuje (podobnie jak to było u mnie, gdy byłam małą dziewczynką i zjadałam chleb od zająca, przywożony przez rodziców z podróży - ciągle zastanawiałam się tylko, gdzie oni tego zająca spotkali i dlaczego ten chleb nie jest taki świeży ;). Jednak chłopcy, rzecz oczywista, urośli, a ja nie mieszkam już w pobliżu, więc tajemnicę zdradziłam :) Zechcą, sami mogą sobie przygotować.
W każdym razie historię tę opowiedziałam córce, która oczywiście zapragnęła, bym jej taką kanapkę przygotowała. Zrobiłam jej i nieco się przy tym zdziwiłam, bo młoda ani za majonezem, ani za szynką nie przepada, ale w tym zestawie i chyba dzięki nazwie, nie kręci nosem ;) i cóż to, że może nie należy do najzdrowszych, ale czasem nie zaszkodzi ;)


W każdym razie kanapka jest bardzo prosta w przygotowaniu, bo wystarczy:
- chleb
- gotowana szynka
- majonez

Szynkę kroimy w bardzo drobną kosteczkę, mieszamy z niewielką ilością majonezu. Przygotowaną pastą smarujemy kromkę chleba i gotowe. 

A czy chciałabym zjeść kiedyś prawdziwego świstaka?... cóż muszę przyznać, że niekoniecznie :)





poniedziałek, 24 lutego 2014

Piekę sobie...

Ostatnia sobota, która minęła pod znakiem pieczenia bułeczek i chlebka bananowego oraz granoli, przypomniała mi jak to niedawno pół dnia spędziłam przy piekarniku, a wszystko przez pieczeń rzymską, na którą przepis zamieściłam w osobnym poście (pieczeń rzymska), a także przez to, że nasza sąsiadka sprezentowała mi prawdziwy zakwas z piekarni. Postanowiłam, wówczas że z jego części przygotuję chleb i sprawdzę, czy taki zakwas będzie konkurencją dla mojego, kilkuletniego już zakwasu.

Piekarnik odpalony, a ja w ferworze walki, przygotowałam ciasteczka zbożowe i muffinki bananowe, bo z bardzo dojrzałymi bananami należało już coś zrobić :) Zrobiłam również dawno nie robioną przeze mnie granolę... Hmmm, to jest pyszne ;)

Efekt stania przez pół dnia przy piekarniku, pilnowania malucha, by się nie oparzył (jestem niezmiernie mu wdzięczna, za  to, że dał mi tyle rzeczy zrobić:) zjadałam chętnie na drugie śniadanie z jogurtem i owocami, popijając kawą (niestety w ostatnim czasie musiałam zrezygnować z mleka, i piję czarną - eksperymentowałam co prawda z mlekiem ryżowym, sojowym i kokosowym, te ostatnie przygotowałam sama, ale cóż, nie zachwyca... skoro nie mogę mojej ulubionej latte, zostanę przy czarnej). A do tego ciasteczko i muffinka w kształcie magdalenki ;).

Wiem, wiem, pewnie dosyć macie już czytania i chętnie przeszlibyście do konkretów, jak ja piekę ten chleb, granolę i ew. resztę.

Obiecuję, wykażcie się tylko cierpliwością, a w swoim czasie zamieszczę przepisy na te rzeczy. Póki co, część z nich (zwłaszcza chleb) robię na oko i muszę jeszcze trochę popracować, by zebrać dokładne proporcje. Bo co innego opowiedzieć, a co innego napisać;)

Pozdrawiam Was w to słoneczne południe i delektuję się dalej ciszą, bo bobas śpi :)





niedziela, 16 lutego 2014

Żyjmy zdrowo i wiecznie, bo "eko" i "bio"


Pamiętam, jak kilkanaście lat temu spotkałam się w Niemczech z trendem eko bio, wówczas jeszcze dość mało spotykanym w Polsce, bo byliśmy jeszcze zachłyśnięci wejściem Polski do Unii i otwarciem na nowe możliwości. Zastanawiałam się, o co chodzi moim znajomym, bo wydawało mi się, że u nas większość produktów jest właśnie bio. Oczywiście z czasem złudzenia prysnęły ;) - niestety. Ale do rzeczy...
Podczas lektury jednego z moich ulubionych blogów Bea w kuchni natknęłam się na link do artykułu o nasionach goji (http://zazie.com.pl/2013/07/jagody-goji-drogie-sliczne-i-toksyczne/).
Przyznam, że od samego początku nazwa tych tajemniczych jagód zaintrygowała mnie i nie raz byłam bliska ich kupienia. Odstręczała mnie tylko ich cena i... nie ukrywam, także kraj pochodzenia. Pomimo, że podczas studiów poznałam bliżej paru rodowitych mieszkańców Azji, jakoś metka made in... nie przekonuje mnie. Chociaż na swój sposób zaprzyjaźniłam się z niektórymi osobami z Chin, tzn. mam na myśli to, że dopuścili mnie do swojego kręgu zaufania i w jakimś stopniu otworzyli się na mnie. I przyznam, że dużo się od nich nauczyłam (także w kwestiach kuchennych), choć dań chińskich nie gotowałam już wieki i wiele z pamięci uleciało. Jednakże nigdy więcej nie miałam do czynienia z tak zamnkiętymi ludźmi. Z jednej strony ciepłymi, otwartymi, bardzo pomocnymi, a z drugiej strony pozostała  jakaś niewiadoma. A być może była to tylko specyfika osób, które poznałam i z czasem będę miała okazję zdanie zmienić - nie zamykam się na taką ewentualność.
Wracając do nasion goji... Uprzedzam, że artykuł, o którym wyżej mowa jest dość obrazowy - autor/ka nie stroni od kwiecistego i soczystego języka, ale kto dobrnie do końca pewnie przyzna w pewnym sensie rację. Bo któż z nas nie uległ modzie na zdrowe odżywianie i bycie eko oraz bio, nie zastanawiając się nad ceną jaką trzeba za to płacić? Któż z nas nie próbował różnych specyfików mających zapewnić nam zdrowie i młody wygląd? Ja się przyznaję do pewnej fascynacji w tym temacie. Podążając jednak za internetowymi wpisami natrafić można na wiele informacji z remedium na  długie i zdrowe życie. Tylko je spożywać, wdychać, smarować... i co tam jeszcze, a długowieczność bez chorób mamy zagwarantowaną.
Zauważyłam tylko jedno, że w całej tej masie informacji nikt nie mówi o tym, że Bóg nie obiecał nam, że w ten sposób osiągniemy wieczność. Przez wiele lat odkąd czytam Biblię, nic na ten temat nie spotkałam. Z tego co wiem i w co wierzę, jest inny sposób... WIARA.
A co do zdrowego żywienia i stylu życia powoli dochodzę do wniosku, że najważniejszy jest umiar i zdrowy rozsądek ;)


piątek, 7 lutego 2014

Pieczeń rzymska

Kochanie, zrobisz pieczeń  rzymską do kanapek w tym tygodniu?
Cóż miałam począć, jak tak ładnie proszą :) upiekłam, a jakże.
 

Ostatnimi czasy pieczeń rzymska nie przestaje gościć na naszym stole, a wszystko zaczęło się podczas Świąt Bożego Narodzenia, gdy moja Mama ją przygotowała. Zasmakowała naszej całej ferajnie - o dziwota, dziewczynki babciną pieczeń wcinały z apetytem, natomiast moją już mniej. Zdaję sobie sprawę, że po prostu co do babcinych dań nie mam czasem startu ;) ale przynajmniej małżonek bywa bardzo kontent :) Od jakiegoś czasu planowałam wrócić do przygotowywania mięsa i past do kanapek, zamiast kupować gotowe wędliny, przyznaję więc, że klops jest miłą i smaczną odmianą. 
Wczoraj zabrałam się zatem do dzieła i upiekłam dosłownie dwie pieczenie na jednym ogniu ;) 
Tym razem postanowiłam trochę powariować na temat i dodałam do jednej pieczeni marchewkę, czerwoną paprykę i zieloną soczewicę. Spodobał mi się ten wariant, ze względu na swoje wesołe barwy. W smaku też jest niczego sobie. Drugi wariant - już bardziej tradycyjnie nadziewany ugotowanym jajkiem.

A poniżej podaję przepis, wg którego od lat moja mama przygotowuje pieczeń rzymską.
 
Składniki:
 
600 g mięsa mielonego
1 jajko
1 bułka
1 cebula
sól, pieprz i inne przyprawy wg uznania
2 jajka ugotowane na twardo

Sos:
0,5 szklanki śmietany
2 łyżki mąki


Cebulę kroję w kostkę, przy czym czasem dodaję jeszcze ząbek lub dwa czosnku, mieszam z mięsem mielonym, namoczoną wcześniej bułką (zdarza mi się, że zastępuję ją bułką tartą, bo często zapominam wcześniej ją namoczyć ;) i przyprawami (opcjonalnie daję kurkumę, tymianek, natkę pietruszki, majeranek - zależy od dnia i humoru;). Wymieszaną masę przekładam do korytka, do środka wkładam (choć nie za każdym razem ;) ugotowane jajka.
Piekę w nagrzanym do 180 stopni piekarniku przez 50 min., następnie polewam mięso sosem i piekę jeszcze jakieś 45 min..
Jeśli zaś chodzi o zmodyfikowaną pieczeń, dodałam mniejszą ilość mięsa, jedną ugotowaną marchewkę, pół papryki i ok. pół szklanki ugotowanej soczewicy. Przy czym, nie chcąc sprowokować problemów brzusznych zwłaszcza u najmłodszej córki, z papryki zdjęłam skórkę, która jest ciężkostrawna.

I jeszcze jedno - nie wiem jak Wam, ale mi pieczeń rzymska przypomina czasy dzieciństwa  spędzanego w domu sylwestra. Wiele razy gościła na rodzinnym stole podczas imprez sylwestrowych organizowanych przez rodziców. Oczywiście zawsze w towarzystwie sosu tatarskiego z misternie pokrojonymi w drobną kosteczkę grzybkami i ogórkami :) Obecnie lubię ja w towarzystwie ćwikły z chrzanem.
Pieczeń rzymska w towarzystwie mojego chlebka na zakwasie

poniedziałek, 3 lutego 2014

Nicea - nadmorski kurort


Nie podoba mi się Nicea - w taki sposób skomentowałam początek zwiedzania przez nas Nicei, gdy staliśmy na obrzeżach miasta w korku, w upale, z Cygankami próbującymi nam umyć szybę w aucie i z płaczącym półtoraroczniakiem w samochodzie... Po co mnie tu w ogóle zabrałeś?!... Mieliśmy spędzić ten dzień nad morzem... A tu znowu hałaśliwe miasto!  W odpowiedzi usłyszałam: Zobaczysz spodoba Ci się ;)
Jak możecie się zorientować zachwycona to ja nie byłam.
Wstyd się przyznać, że byłam tak mocno zdenerwowana i niezadowolona. Lecz z upływem czasu mogę się przyznać. Polubiłam to miasto, zwiedzając je wówczas i chętnie bym do niego wróciła na trochę dłużej, bo niewiele mogliśmy zobaczyć - jak to z małym dzieckiem bywa :)
W Nicei miałam możliwość przyjrzenia się z bliska moim ukochanym drzewom oliwnym,
którymi obsadzono fontannę znajdującą się w Jardin des Albert I. Zresztą ciąg zadbanych skwerów z fontannami, wzdłuż których wybudowano wysokie, bogato zdobione kamienice, robi również spore wrażenie. Uwielbiam pastelowe kolory budynków i ich okiennic położonych nad Cote d'Azur. Przyjemność sprawił nam spacer wzdłuż piaszczystej, obsadzonej palmami plaży Baie des Anges, po bulwarze Promenade des Anglais, przy którym znajdują się drogie i ekskluzywne hotele. Tutaj podziwiałam starą, działającą  jeszcze karuzelę, pełną pięknych kolorowych figurek do siedzenia. Aż chciało mi się na niej pokręcić - co owszem zrobiłam w innym miejscu i czasie:)
Jednakże największe wrażenie zrobił na mnie targ rybny z całym mnóstwem pysznych smakołyków, obłędnie soczystych owoców, kolorowych kwiatów, słodkich cukierków. Nie mogło zabraknąć na nim, jak to w mieście nadmorskim, ryb i owoców morza. Niesamowicie wielki był na nim wybór oliwek, kaparów i suszonych pomidorów, faszerowanych na różne sposoby, a to migdałami, papryką lub zamarynowanych np. w ziołach ... ślinka do teraz mi cieknie, jak sobie przypomnę ich wygląd :) Jak to w Prowansji  szeroki był wybór miejscowych cytrusów, woreczków pełnych lawendy i mydeł o różnych zapachach.






Z targu rybnego nie było już daleko na starą część miasta, składającą się z bardzo wąskich uliczek, wysokich kamienic, pełnych sklepików, piekarni, cukierni oraz oczywiście restauracji, przy których wiele stolików było zajętych, bo trafiliśmy na porę sjesty. Wszyscy zajadali pyszny obiad, popijali wino lub cydr, zajadając bagietki. A my biegaliśmy za naszym bobasem, próbując zwiedzić i obejrzeć jak najwięcej.





Sklepy, w kurorcie pełnym turystów, pełne były bibelotów, niekoniecznie potrzebnych, ale za to tak ładnych, że każdy chciałoby się kupić, nie zastanawiając się nad jakością wykonania. Wróciliśmy z piękną butelką na oliwę - poza tym, że ładnie wygląda, praktyczniejsza okazała się prosta, oszczędna w formie butelka, którą mąż przywiózł kilka lat później w prezencie z Santiago, a którą znalazł w zwykłym sklepie ze sprzętem gospodarstwa domowego. Strasznie cierpieliśmy, gdy nam się zbiła, bo z niej oliwa nie ciekła brudząc wszystko dookoła. Ale  wracając do Nicei - większość rzeczy do kupienia, to była ręczna robota, począwszy od ciekawych zabawek, poprzez białe, haftowane lniane ubrania, gliniane, kolorowo zdobione
naczynia, po eleganckie sukienki. Piekarnie oferowały duży wybór pieczywa, a cukiernie ślicznie zdobione słodycze. Ciekawe tylko, że obsługa w sklepach nie należała do zbyt uprzejmych. W Nicei po raz pierwszy zwróciłam uwagę na to, że Francuzi nie sprawiają wrażenia zbyt szczęśliwych ludzi, w przeciwieństwie do sympatycznie hałaśliwych Włochów, mówiących za każdym razem buon giorno.

A swoją drogą przy następnej okazji będąc w Nicei, nie omieszkam spróbować lodów  lawendowych - ponoć takie można  tam nabyć nawet  nocą ;).


Zamieszczam tradycyjnie fotki - jak zwykle ciężko jest mi wybrać, które z nich są ciekawsze.